Witryna wykorzystuje pliki cookies (ciasteczka). Pliki te pozwalają rozpoznać urządzenie Użytkownika i wyświetlić stronę internetową dostosowaną do indywidualnych preferencji. Możesz włączyć/wyłączyć obsługę mechanizmu cookies w swojej przeglądarce.

Spis treści

Adam Czarnota wspomina postawienie krzyża na częstochowskim Grobie Nieznanego Żołnierza w 1987 r.
W roku 1921 ufundowano w Częstochowie Grób Nieznanego Żołnierza. Powstał przy szlaku pielgrzymkowym na Jasną Górę – w alei Sienkiewicza. W 1967 roku postawiono figurę, która w zamierzeniu projektanta W. Ściegiennego miała przedstawiać liść przestrzelony pociskami, ale dla wielu częstochowian była nic nie mówiącą abstrakcją. Dlatego dzięki „Solidarności” jesienią 1981 roku pojawił się na Grobie duży krzyż brzozowy – podobny do krzyży powstańczych, który 11 listopada tegoż roku został poświęcony.
W stanie wojennym było to stałe miejsce manifestacji patriotycznych. Przez całą aleję Sienkiewicza układano krzyż z kwiatów i świec. Kwietny krzyż, usuwany w nocy, następnego dnia wracał na swoje miejsce. Krzyż na Grobie Nieznanego Żołnierza był świadkiem poparcia dla podziemnej „Solidarności” w demonstracjach, które często brały swój początek w tym miejscu.

Ten krzyż stał do roku 1986, został usunięty, wyrąbany tuż przed pielgrzymką świata pracy na Jasną Górę – wspomina Adam Czarnota. Dosłownie tylko kawałek brzozy wystawał w tym miejscu z ziemi. Już wtedy z kolegami zastanawialiśmy się, czy nie spróbować postawić go z powrotem. Zdawaliśmy sobie sprawę, że jest to

prawie niewykonalne.
Aleje Sienkiewicza zawsze były dokładnie pilnowane przez mundurowych i tych w cywilu.
Na początku lutego 1987 Zbyszek Gierliński przedstawił nam, mnie i Ryśkowi Klimkowi, plan akcji. Byliśmy bardzo bliskimi kolegami, mieliśmy do siebie zaufanie, choć nie mówiliśmy o wszystkim, co robimy.
Zbyszek Gierliński – to mój sąsiad z bloku obok na Rakowie. Był maszynistą na PKP, zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego został internowany. Po wyjściu był szykanowany w pracy, a w końcu zwolniony z kolei. Próbował różnej pracy. Miał wartburga i udało mu się po długich staraniach wyrobić papiery na taksówkarza. Razem z[Zbigniewem] Muchowiczem drukował „Wytrwamy”, o czym dowiedziałem się później.
Kiedy wyszedłem z wojska, w końcu kwietnia 1986, Zbyszek zaproponował mi pomoc w wydawaniu tegoż „Wytrwamy”. Nie od razu, oczywiście. Po kilkunastu rozmowach o moich poglądach, któregoś dnia mówi – panie Adamie, mam pewną propozycję, ale najpierw – i zdejmuje krzyż ze ściany, kładzie na stole – musi mi pan przysiąc na ten krzyż, że to, co usłyszy, nie powie nikomu. Złożyłem przysięgę i dowiedziałem się, że Zbyszek drukuje i szuka kogoś do pomocy; wcześniej pomagała mu żona, pisała na maszynie. Zgodziłem się od razu. Ja byłem wtedy na granicy wybuchu,

nie wystarczało mi
rozprowadzanie pisemek, zbieranie składek, uczestnictwo w manifestacjach. Było to takie trwanie – mnie, młodemu człowiekowi było to za mało.
Drukowaliśmy w mieszkaniu Gierlińskich, tu naświetlaliśmy sita i drukowaliśmy na ramce. Przez Zbyszka poznałem Ryśka Klimka, który pracował w WPEC-u [Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Energetyki Cieplnej, obecnie Fortum Częstochowa]. Odbierał ode mnie partie wydrukowanego u Zbyszka „Wytrwamy”. On nie wiedział, że ja drukuję, dla niego byłem tylko skrzynką kontaktową. Równocześnie spotykaliśmy się prywatnie we trójkę u Zbyszka. Zbyszek był też łącznikiem podziemia z „Solidarnością” rolniczą, zabierał mnie na spotkania z rolnikami. Na dożynkach w Żarkach-Leśniowie (w klasztorze oo. Paulinów) uparł się, bym ja, dzieciak wśród ludzi zasłużonych, przeczytał przesłanie od „Solidarności” częstochowskiej. Traktował mnie jako mocno zaprzyjaźnionego. Dlatego miałem dylemat, kiedy po zerwaniu współpracy z Gierlińskim w listopadzie 1986 roku, Alek[Przygodziński] zaproponował mi kontynuowanie drukowania „Wytrwamy”. Nie chciałem, by Zbyszek miał pretensje, że jestem nielojalny. Alek poznał mnie z[Józefem] Urbankiem i Waldkiem Ziębaczem, u którego drukowaliśmy. Nadal z Ryśkiem Klimkiem i Zbyszkiem Gierlińskim jeździliśmy na Msze za Ojczyznę do Włoszczowej i do św. Stanisława Kostki. On nie wiedział, że ja dalej drukuję.
Zbyszek Gierliński od początku do końca

wszystko zaplanował
i zaproponował nam postawienie krzyża. Tylko nasza trójka wiedziała o akcji; jeżeli coś wyjdzie poza nas, wiadomo gdzie szukać. Zależało nam, aby krzyż stanął. Dlatego[panowała] ścisła tajemnica i dlatego podałem pomysł, żeby krzyż zrobić z trwalszego materiału – metalu. Znaliśmy przypadek Jarka Kapsy, który pół roku wcześniej próbował tego samego. Ale Jarek Kapsa zrobił krzyż z brzozy, taki jak poprzedni, w Alejach zarzucił go na ramię i chciał go donieść. Tyle, że Jarek wszystkim o tym opowiadał, no i nie uszedł daleko.
Ja go zrobię, mówię, u siebie na warsztatach, pomaluję, tylko potrzebuję materiału. Dwie rurki po pięć metrów. Grube na ok. sto milimetrów, trochę grubsze jak butelka. Rysiek mówi – ja załatwię te rurki w WPEC-u. Nie dość, że gdzieś załatwił materiał, musiał jeszcze załatwić samochód. Tego nie dało się wynieść pod pachą, bo było ciężkie. Musiał je przewieźć samochodem ciężarowym. Ryzykował, że może mieć problemy. Ja miałem wyjątkowe grono koleżeńskie. Tak naprawdę wiedzieli, że coś robię, ale nigdy nie było problemów. Uprzedziłem kierownika, nawet się nie zapytał, gdzie i po co, chociaż znał moją przeszłość. Zresztą kierownik pomógł mi, kiedy zatrzymano mnie po manifestacji 11 listopada 1982 roku. A potem robił wszystko, kiedy mnie na siłę powołano do wojska, żeby mnie z tego wojska wyciągnąć. Naprawdę zrobił dużo.


Jak Rysiek

dowiózł rurki,
uczniowie, w ramach programu, je pocięli. Ramiona były dopiłowane, ładnie spasowane i zespawane. Później przyspawano sęki z mniejszych rurek, z odpadów. Całość była pomalowana w stylu popękanej kory brzozowej. Był to majstersztyk, trzeba powiedzieć, z daleka krzyż wyglądał jak poprzedni. Dodatkowo na dole były przyspawane na poprzek kątowniki, takie wąsy dorobiono, żeby nie dało się go łatwo wyrwać, jak go zalejemy cementem.
No, krzyż jest zrobiony. I w tym momencie problem, bo jak tylko pojawimy się z krzyżem w okolicach Jasnej Góry, na pewno zostaniemy zauważeni. No dobrze, przywieziemy go, zdejmiemy i możemy nie zdążyć z postawieniem. Zbyszek[Gierliński] wpadł na fantastyczny pomysł – przechowamy go na Jasnej Górze, stamtąd będzie bliżej. Poszedł porozmawiać z przeorem. Przeor wyraził zgodę, choć nie wierzył, że nam się to uda.
Rysiek załatwił samochód. Uczniowie musieli nam pomóc wrzucić krzyż na samochód, bo był duży i ciężki. Pod Jasną Górą czekał już z wartburgiem Zbyszek. Wjeżdżamy przez bramę z boku od Kordeckiego. Zdejmujemy krzyż i niesiemy do korytarza przy redakcji „Jasnej Góry”. Zbyszek poszedł po przeora, żeby poświęcił nam ten krzyż. Przeor zaprosił do modlitwy redaktorów. Po wspólnej modlitwie i poświeceniu krzyża, przeor powtórzył, że nie wierzy, że nam się uda; stłuką Was jeszcze, zanim doniesiecie – zabiorą, po co Wam to, mówi, dajcie spokój. Milczeliśmy.
Był to koniec kwietnia, może 27, może 28 kwietnia [1987 roku]. Chcieliśmy jeszcze przed 3 maja ten krzyż postawić. Tylko, że natychmiast zaroiło się w okolicy od mundurowych, chyba odnotowano jakiś ruch z tym krzyżem. Zbyszek dzień w dzień jeździł, myśmy też zaglądali – nie da się, tak było gęsto od patroli. Czas uciekał.
Po uroczystościach majowych zrobiło się spokojniej. Może liczyli, że nas wystraszyli. Przez tydzień

obserwowaliśmy teren,
aż Zbyszek wybrał termin 14 maja. Nie bardzo mi pasował, było to trzy dni przed urodzinami (17 maja). Zastanawiałem się więc, czy na urodziny będę w domu.
Zbyszek zaplanował wszystko. Każdy wiedział, co ma robić. Wszyscy spotykamy się u Zbyszka w mieszkaniu, cement z grysem zalewamy wodą, mieszamy. W baniaku, takim dużym do gotowania weków, i w metalowej wanience do mycia dziecka przygotujemy zaprawę, trochę rzadszą, żeby można było chwilę przetrzymać, i ładujemy do bagażnika wartburga. Na siedzenie szpadle i tzw. woda szklana, bo Zbyszkowi doradzili budowlańcy, że cement szybciej wiąże z wodą szklaną. Dwóch kopie – ja i Rysiek, w tym czasie dwóch przynosi krzyż. W pierwszej wersji był krzyż drewniany – Zbyszek sam by go przyniósł, do niesienia metalowego krzyża trzeba było wtajemniczyć w ostatniej chwili Władka Nikisia, kościelnego od św. Józefa.
Zbyszek mówi – przydałyby się zdjęcia. Ale skoro mam kopać, to nie zrobię zdjęć, ale mam kolegę – Sławka Wewióra. Sławek pracował na poczcie jako operator telefonów, tych wrzutowych. Ja zacząłem konspirować tak naprawdę przez niego. On wiosną 1982 roku zaczął współpracę ze strukturami Muchowicza. Budowaliśmy struktury, zbieraliśmy składki, rozprowadzali „CDN” i inne biuletyny. Teraz dzwonię do niego i mówię – przyjdź do mnie na godzinę trzynastą, porozmawiamy. Kiedy przyszedł, mówię – stawiamy krzyż na Grobie Nieznanego Żołnierza, bądź około wpół do piątej w alei Sienkiewicza, zrobisz parę zdjęć. On mówi – dobra, będę. On nam tak naprawdę

uratował skórę,
ale o tym będzie zaraz.
14 maja to był bardzo deszczowy dzień, lało jak z cebra, to nam chyba pomogło. Dojechaliśmy do parku 3 Maja od strony komendy, tam Zbyszek postawił wartburga. Ja z Ryśkiem bierzemy szpadle i baniaki z zaprawą, zasuwamy pod grób. Zgodnie z podziałem ról Zbyszek zabiera Nikisia po krzyż na Jasną Górę. Chcieliśmy zacząć kopać, ale widzę, jak Sławek zaczyna machać w moją stronę. Kiedy przybiegł mówi – nie róbcie nic, bo są milicjanci. Chodzili, teraz zeszli do kawiarenki, ale przez szybę na pewno widzą teren. Mówię do niego – porozglądaj się, jakby się przesunęli i nie widzieli Grobu, to pokaż się nam. Daj znać, że możemy kopać. Kolega poszedł, trochę to czasu trwało, Zbyszek z Nikisiem na pewno niosą krzyż, więc pobiegłem parkiem w ich stronę. Zatrzymałem tam Zbyszka – trzeba przeczekać, może się zabiorą i pójdą. Zostali na początku parku z krzyżem.
Minęło około kwadransa. Milicjanci przespacerowali się w okolicach Grobu i poszli w dół, weszli w podziemia. Sławek poszedł za nimi, wraca i mówi – może nie wrócą tak szybko, poszli tam do sportowego, z dziewczynami gadają. Rysiek zaczyna kopać, ja biegiem do Zbyszka. Wróciłem i we dwóch dokończyliśmy kopania tego dołu. Musiał być duży, bo krzyż miał wejść około 1,20 metra w ziemię.
Wykopaliśmy dół, Zbyszek przyniósł krzyż,

szybciutko stawiamy,
zalewamy ten gruz, kamienie. Dolewamy wody szklanej, żeby zaczęło wiązać. Zasypujemy ziemią. No i każdy zabiera swoje rzeczy z powrotem do samochodu. Ja zostaję, udeptuję ziemię wokół. I wtedy pojawia się pan po cywilu. I dziwna sprawa – ja go nie interesuję. Nie chce mnie w tym momencie przytrzymać, wylegitymować. Interesują go tylko szarfy, podnosi je, zagląda pod, rozsuwa wieńce, które zostały tam jeszcze bodaj z 3 maja. Dopiero później rzuca na mnie okiem (na pewno spotkaliśmy się wzrokiem) i na krzyż, i biegiem rusza w stronę „trójkąta” [komendy MO]. Ja na pewno miałem więcej strachu w sobie, ale on robił wrażenie bardziej wystraszonego.
Odjechaliśmy szybko; Sławek został, żeby zrobić jeszcze parę zdjęć i się rozejrzeć. Powiedział potem, że po 10 minutach zrobiło się niebiesko, podjechały dwa samochody, wyrzucili mundurowych, którzy zaczęli chodzić po parku jakby czegoś szukali.
Zbyszek pojechał tam wieczorem, po parku chodził, trochę drzemał w samochodzie. Całą noc pilnował krzyża. Nad ranem (między czwartą a piątą, kiedy jeszcze ludzi nie było), jak nam opowiadał, przyjechali panowie w ubraniach roboczych i próbowali ten krzyż wyrwać rękami. Kiedy nie dal rady, zaczepili linami do samochodu ciężarowego – stara z Zakładu Oczyszczania Miasta. I w ten sposób krzyż wyrwali razem z betonem i wywieźli. Jak potem widzieliśmy, został tylko duży lej.
Nie mogłem się z tym pogodzić. Liczyłem na to, że kiedy uda się nam postawić krzyż, nie dadzą rady usunąć go tak szybko i w tak brutalny sposób. Jeśli krzyż będzie choć przez chwilę stał, to wywołamy reakcję, protest, poruszenie ludzi. Poszliśmy ze Zbyszkiem do Kurii. To dla biskupów robiliśmy przecież zdjęcia, aby mieli dowód, że krzyż stał.
Były to dla mnie ciężkie dni.

Jednego dnia radość,
że się udało, i druga radość – że nas nie zwinęli. A na drugi dzień – klęska. Klęska też podwójna – okazuje się, że tak naprawdę byliśmy sami. Był to potężny cios dla mnie. Ale było warto.
Na moje pytanie, czy nie był świadomy, że biorąc udział w tej akcji może narazić na wpadkę Regionalną Komisję Koordynacyjną i czasopismo „Wytrwamy”, Adam Czarnota odpowiedział: Wiedziałem, że narażam kolegów, że mogę nagle położyć „Wytrwamy”. Tylko mnie to już nie wystarczało. Można było i sto lat drukować, rozdawać pisemka, zbierać składki. I tak naprawdę nic się nie zmieni. Nie można było pozwolić na to, że władza sobie decyduje, a reszta na wszystko się godzi. Widziałem tę bierność dookoła siebie. Kiedy pół roku wcześniej rozmawialiśmy, żeby postawić krzyż, wszyscy mówili, że to niewykonalne. A tak naprawdę niewykonalne stało się wykonalne dlatego, że chcieliśmy to zrobić i wiedzieliśmy, że robimy coś naprawdę potrzebnego. Ważne było, żeby budzić ludzi. Nie tylko biernie trwać.
Kiedy Ryszard Klimek w latach 90-tych ubiegłego stulecia został przewodniczącym częstochowskiej „Solidarności” próbował odnaleźć krzyż, ale bez powodzenia.
Wojciech Rotarski (Gazeta Solidarna 205 i 206/2006)

FaceBook

Dziś 343

Wczoraj 2704

Od sierpnia 2014 1530774