Jak Rysiek
dowiózł rurki,
uczniowie, w ramach programu, je pocięli. Ramiona były dopiłowane, ładnie spasowane i zespawane. Później przyspawano sęki z mniejszych rurek, z odpadów. Całość była pomalowana w stylu popękanej kory brzozowej. Był to majstersztyk, trzeba powiedzieć, z daleka krzyż wyglądał jak poprzedni. Dodatkowo na dole były przyspawane na poprzek kątowniki, takie wąsy dorobiono, żeby nie dało się go łatwo wyrwać, jak go zalejemy cementem.
No, krzyż jest zrobiony. I w tym momencie problem, bo jak tylko pojawimy się z krzyżem w okolicach Jasnej Góry, na pewno zostaniemy zauważeni. No dobrze, przywieziemy go, zdejmiemy i możemy nie zdążyć z postawieniem. Zbyszek[Gierliński] wpadł na fantastyczny pomysł – przechowamy go na Jasnej Górze, stamtąd będzie bliżej. Poszedł porozmawiać z przeorem. Przeor wyraził zgodę, choć nie wierzył, że nam się to uda.
Rysiek załatwił samochód. Uczniowie musieli nam pomóc wrzucić krzyż na samochód, bo był duży i ciężki. Pod Jasną Górą czekał już z wartburgiem Zbyszek. Wjeżdżamy przez bramę z boku od Kordeckiego. Zdejmujemy krzyż i niesiemy do korytarza przy redakcji „Jasnej Góry”. Zbyszek poszedł po przeora, żeby poświęcił nam ten krzyż. Przeor zaprosił do modlitwy redaktorów. Po wspólnej modlitwie i poświeceniu krzyża, przeor powtórzył, że nie wierzy, że nam się uda; stłuką Was jeszcze, zanim doniesiecie – zabiorą, po co Wam to, mówi, dajcie spokój. Milczeliśmy.
Był to koniec kwietnia, może 27, może 28 kwietnia [1987 roku]. Chcieliśmy jeszcze przed 3 maja ten krzyż postawić. Tylko, że natychmiast zaroiło się w okolicy od mundurowych, chyba odnotowano jakiś ruch z tym krzyżem. Zbyszek dzień w dzień jeździł, myśmy też zaglądali – nie da się, tak było gęsto od patroli. Czas uciekał.
Po uroczystościach majowych zrobiło się spokojniej. Może liczyli, że nas wystraszyli. Przez tydzień
obserwowaliśmy teren,
aż Zbyszek wybrał termin 14 maja. Nie bardzo mi pasował, było to trzy dni przed urodzinami (17 maja). Zastanawiałem się więc, czy na urodziny będę w domu.
Zbyszek zaplanował wszystko. Każdy wiedział, co ma robić. Wszyscy spotykamy się u Zbyszka w mieszkaniu, cement z grysem zalewamy wodą, mieszamy. W baniaku, takim dużym do gotowania weków, i w metalowej wanience do mycia dziecka przygotujemy zaprawę, trochę rzadszą, żeby można było chwilę przetrzymać, i ładujemy do bagażnika wartburga. Na siedzenie szpadle i tzw. woda szklana, bo Zbyszkowi doradzili budowlańcy, że cement szybciej wiąże z wodą szklaną. Dwóch kopie – ja i Rysiek, w tym czasie dwóch przynosi krzyż. W pierwszej wersji był krzyż drewniany – Zbyszek sam by go przyniósł, do niesienia metalowego krzyża trzeba było wtajemniczyć w ostatniej chwili Władka Nikisia, kościelnego od św. Józefa.
Zbyszek mówi – przydałyby się zdjęcia. Ale skoro mam kopać, to nie zrobię zdjęć, ale mam kolegę – Sławka Wewióra. Sławek pracował na poczcie jako operator telefonów, tych wrzutowych. Ja zacząłem konspirować tak naprawdę przez niego. On wiosną 1982 roku zaczął współpracę ze strukturami Muchowicza. Budowaliśmy struktury, zbieraliśmy składki, rozprowadzali „CDN” i inne biuletyny. Teraz dzwonię do niego i mówię – przyjdź do mnie na godzinę trzynastą, porozmawiamy. Kiedy przyszedł, mówię – stawiamy krzyż na Grobie Nieznanego Żołnierza, bądź około wpół do piątej w alei Sienkiewicza, zrobisz parę zdjęć. On mówi – dobra, będę. On nam tak naprawdę
uratował skórę,
ale o tym będzie zaraz.
14 maja to był bardzo deszczowy dzień, lało jak z cebra, to nam chyba pomogło. Dojechaliśmy do parku 3 Maja od strony komendy, tam Zbyszek postawił wartburga. Ja z Ryśkiem bierzemy szpadle i baniaki z zaprawą, zasuwamy pod grób. Zgodnie z podziałem ról Zbyszek zabiera Nikisia po krzyż na Jasną Górę. Chcieliśmy zacząć kopać, ale widzę, jak Sławek zaczyna machać w moją stronę. Kiedy przybiegł mówi – nie róbcie nic, bo są milicjanci. Chodzili, teraz zeszli do kawiarenki, ale przez szybę na pewno widzą teren. Mówię do niego – porozglądaj się, jakby się przesunęli i nie widzieli Grobu, to pokaż się nam. Daj znać, że możemy kopać. Kolega poszedł, trochę to czasu trwało, Zbyszek z Nikisiem na pewno niosą krzyż, więc pobiegłem parkiem w ich stronę. Zatrzymałem tam Zbyszka – trzeba przeczekać, może się zabiorą i pójdą. Zostali na początku parku z krzyżem.
Minęło około kwadransa. Milicjanci przespacerowali się w okolicach Grobu i poszli w dół, weszli w podziemia. Sławek poszedł za nimi, wraca i mówi – może nie wrócą tak szybko, poszli tam do sportowego, z dziewczynami gadają. Rysiek zaczyna kopać, ja biegiem do Zbyszka. Wróciłem i we dwóch dokończyliśmy kopania tego dołu. Musiał być duży, bo krzyż miał wejść około 1,20 metra w ziemię.
Wykopaliśmy dół, Zbyszek przyniósł krzyż,
szybciutko stawiamy,
zalewamy ten gruz, kamienie. Dolewamy wody szklanej, żeby zaczęło wiązać. Zasypujemy ziemią. No i każdy zabiera swoje rzeczy z powrotem do samochodu. Ja zostaję, udeptuję ziemię wokół. I wtedy pojawia się pan po cywilu. I dziwna sprawa – ja go nie interesuję. Nie chce mnie w tym momencie przytrzymać, wylegitymować. Interesują go tylko szarfy, podnosi je, zagląda pod, rozsuwa wieńce, które zostały tam jeszcze bodaj z 3 maja. Dopiero później rzuca na mnie okiem (na pewno spotkaliśmy się wzrokiem) i na krzyż, i biegiem rusza w stronę „trójkąta” [komendy MO]. Ja na pewno miałem więcej strachu w sobie, ale on robił wrażenie bardziej wystraszonego.
Odjechaliśmy szybko; Sławek został, żeby zrobić jeszcze parę zdjęć i się rozejrzeć. Powiedział potem, że po 10 minutach zrobiło się niebiesko, podjechały dwa samochody, wyrzucili mundurowych, którzy zaczęli chodzić po parku jakby czegoś szukali.
Zbyszek pojechał tam wieczorem, po parku chodził, trochę drzemał w samochodzie. Całą noc pilnował krzyża. Nad ranem (między czwartą a piątą, kiedy jeszcze ludzi nie było), jak nam opowiadał, przyjechali panowie w ubraniach roboczych i próbowali ten krzyż wyrwać rękami. Kiedy nie dal rady, zaczepili linami do samochodu ciężarowego – stara z Zakładu Oczyszczania Miasta. I w ten sposób krzyż wyrwali razem z betonem i wywieźli. Jak potem widzieliśmy, został tylko duży lej.
Nie mogłem się z tym pogodzić. Liczyłem na to, że kiedy uda się nam postawić krzyż, nie dadzą rady usunąć go tak szybko i w tak brutalny sposób. Jeśli krzyż będzie choć przez chwilę stał, to wywołamy reakcję, protest, poruszenie ludzi. Poszliśmy ze Zbyszkiem do Kurii. To dla biskupów robiliśmy przecież zdjęcia, aby mieli dowód, że krzyż stał.
Były to dla mnie ciężkie dni.
Jednego dnia radość,
że się udało, i druga radość – że nas nie zwinęli. A na drugi dzień – klęska. Klęska też podwójna – okazuje się, że tak naprawdę byliśmy sami. Był to potężny cios dla mnie. Ale było warto.
Na moje pytanie, czy nie był świadomy, że biorąc udział w tej akcji może narazić na wpadkę Regionalną Komisję Koordynacyjną i czasopismo „Wytrwamy”, Adam Czarnota odpowiedział: Wiedziałem, że narażam kolegów, że mogę nagle położyć „Wytrwamy”. Tylko mnie to już nie wystarczało. Można było i sto lat drukować, rozdawać pisemka, zbierać składki. I tak naprawdę nic się nie zmieni. Nie można było pozwolić na to, że władza sobie decyduje, a reszta na wszystko się godzi. Widziałem tę bierność dookoła siebie. Kiedy pół roku wcześniej rozmawialiśmy, żeby postawić krzyż, wszyscy mówili, że to niewykonalne. A tak naprawdę niewykonalne stało się wykonalne dlatego, że chcieliśmy to zrobić i wiedzieliśmy, że robimy coś naprawdę potrzebnego. Ważne było, żeby budzić ludzi. Nie tylko biernie trwać.
Kiedy Ryszard Klimek w latach 90-tych ubiegłego stulecia został przewodniczącym częstochowskiej „Solidarności” próbował odnaleźć krzyż, ale bez powodzenia.
Wojciech Rotarski (Gazeta Solidarna 205 i 206/2006)


